środa, 20 czerwca 2012

Z żółtą książeczką w kieszeni... Szczepienia.


    Z wyjazdem do Afryki nieodłącznie związana jest kwestia szczepień. Sprawa oczywista i można rzec – prosta. Pierwszym krokiem, jaki wykonuje - nazwijmy go na nasze potrzeby „podróżnik – amator” - to wyszukanie na stronie internetowej informacji dotyczących kraju do jakiego się wybiera i zagrożeń jakie czyhają na miejscu. Zazwyczaj wyskakuje wtedy tabelka z różnymi chorobami, których nazw nie zna, albo zna jedynie ze słyszenia. Tak czy owak wyposażony w mniejszą bądź większą wiedzę biegnie do pobliskiego szpitala, żeby wypełnić podstawowy obowiązek podróżnika. Na miejscu uprzejmy personel informuje go, bądź nie, o możliwościach, z jakich owy podróżnik może skorzystać, a on, w pełni ufając personelowi przyjmuje pakiet szczepień (oczywiście rozłożony w czasie), płaci odpowiednią kwotę i z żółtą książeczką w kieszeni może ruszać na podbój świata, w pełni przekonany o bakteryjnej nietykalności. Czasami zdarza się, że jakaś przyjazna, doświadczona w podróżowaniu duszyczka uświadomi naszego podróżnika, że pakiet szczepień oferowany na wyjazd to nic innego jak tylko zwykłe naciąganie na kasę. Tak naprawdę potrzebne są tylko nieliczne spośród wszystkich „potrzebnych” szczepień, ponieważ....i tu pojawiają się niezbite argumenty.
    Jak jest naprawdę? Nie wiem. Jestem amatorką w tej kwestii i nie mnie jest decydować co jest niezbędne dla mojego organizmu a co nie. Ale wiem jedno: swój rozum mam i dlatego postanowiłam poszukać jakiejś alternatywy.
    Powyższy przykład idealnie odzwierciedla moje poczynania związane z zadbaniem o zdrowie podczas pobytu w Dar. Po krótkim szperaniu w internecie i zapoznaniu się z ofertą szpitala postanowiłam sprawdzić czy mam jakąś alternatywę i czy są jeszcze jakieś inne ośrodki, które oferują szczepienia w związku z wyjazdem m.in. do Afryki. Znowu sięgnęłam do internetu i natrafiłam na ośrodek Przylądek Zdrowia. No tak. Widocznie mogę sobie na to pozwolić skoro stać mnie na wizyty w prywatnym ośrodku. Bynajmniej. Biegamy do prywatnego dentysty, okulisty, ortopedy etc. Dlaczego więc nie pobiec i tutaj? Pierwszy plus: bardzo wygodna forma rejestracji przez stronę ośrodka. I nie mam tu na myśli maila. Jest możliwość wybrania sobie terminu dzięki elektrycznemu kalendarzowi na którym zaznaczone są dni i godziny: te już zajęte jak i te jeszcze dostępne. Klikamy. Potwierdzamy. Jesteśmy umówieni.
Podczas wizyty kolejne plusy. Pani doktor podchodzi do pacjenta indywidualnie. Ja przyszłam z ksero karty szczepień pod pachą, dzięki czemu można było zweryfikować jakie szczepienia powinnam, a z jakich nie muszę korzystać. Rozmowa z panią doktor pozwoliła nam ustalić indywidualną listę szczepień, które muszę i które MOGĘ zrobić. Zostałam wzbogacona o informację jakie szczepienia na co mi są dokładnie potrzebne i jak długo są one aktualne. Bo to nie jest tak, że wszystkie szczepienia trzeba powtarzać za każdym razem, kiedy chcemy wyjechać w dalekie strony. Dowiedziałam się też jakie są koszty każdej szczepionki i kiedy powinnam ją wziąć. Dzięki temu po pewnym czasie miałam przed oczami pełną informację na temat tego co i za ile, a przede wszystkim miałam pełne prawo podjęcia decyzji czy chcę skorzystać, poza obowiązkowymi, również z zalecanych szczepionek.
To nie wszystko. To co najlepszego wyniosłam ze spotkania (poza oczywiście pewną już dawką odpowiednich płynów w moim ciele) to masę informacji dotyczących profilaktyki zdrowotnej.
Jakie lekarstwa najlepiej zażywać w profilaktyce malarii. Jakie, ile i jak. Bo na malarię nie ma szczepionki. Ponadto dowiedziałam się, jakie badania powinnam sobie zrobić jeszcze przed wyjazdem i na co zwrócić uwagę kiedy już wrócę. Informacje, które albo w wyniku mojej ignorancji albo braku odpowiedniej ilości informacji w internecie, jakoś mi umknęły. To wszystko dowiedziałam się podczas pierwszego spotkania, a będzie ich więcej i pani doktor obiecała, że to nie koniec nauki :)
    Podsumowując: należę do osób, które stawiają na jakość, a nie na ilość, a już na pewno nie na czas. I cieszę się, że nie odpuściłam sobie już na starcie idąc na łatwiznę, ale poszukałam alternatywy z której jestem zadowolona. W efekcie okazało się, że na szczepienia wcale nie trzeba wydawać fortuny, a z pewnością można wyjść po takiej wizycie bogatszym o nowe bakterie i przede wszystkim praktyczną wiedzę, której internet nam nie zapewni.
    Nie sugeruję, żeby odpuszczać sobie szpitale czy państwowe kliniki. W końcu i ja tam zajrzałam. Warto jednak czasami poszukać, podrążyć temat, sprawdzić inne opcje i wtedy podjąć decyzję, która będzie dla nas najlepsza. Ja w każdym razie swojej nie żałuję :)

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Przygotowania do wyjazdu... Czyli kwestia o której nigdy się nie mówi...


    Zawsze powtarzam, że podróż zaczyna się w głowie. Potem kontynuowana jest poprzez przygotowania, a na końcu uwieńczona realną drogą. O początkach mojej podróży opowiedziałam w wielkim skrócie w Prologu. Teraz kolej na etap drugi. Poniższy post będzie odnosił się głównie do problemu z jakim borykaja się doktoranci, ale każdy, kto planuje ciekawy wyjazd, może zastanowić się nad poniższym problemem i przemyśleć sposób zrealizowania swojej podróży.
 Środki na wyjazd
    Niedawno miałam możliwość porozmawiania z pewnym dyplomatą, który sporo czasu spędził w Afryce. Oczywiście opowiedziałam mu o moich planach związanych z wyjazdem i o sposobie pozyskiwania funduszy na owy wyjazd. Rozmowa z tym miłym Panem zainspirowała mnie do zastanowienia się nad pewną kwestią. Otóż ów dyplomata mocno ubolewał nad faktem, iż w Polsce w bardzo nikłym stopniu kładzie się nacisk na przygotowywanie młodych naukowców do kreowania swojej ścieżki naukowej poprzez biznes. Nie ma co ukrywać – większość doktorantów realizuje swoje plany badawcze dzięki grantom bądź stypendiom.
    Ja wybrałam inną opcję i połączyłam naukę z przedsiębiorczością. Początkowo miałam pewne wątpliwości, ale ów dyplomata rozwiał je bardzo szybko. Prawdą jest bowiem, że w XXI wieku nie ma sensu podpierać się jedynie tradycyjnymi sposobami pozyskiwania funduszy na badania. Nie chcę tu bynajmniej zasugerować, że są one zbędne. Broń Boże! Trzeba z nich korzystać. Jednak całkowite uzależnienie od uczelni czy innych instytucji, które takie pomoce udzielają powoduje przede wszystkim brak samodzielności i kreatywności wykorzystywanej w praktyce. Do czego konkretnie zmierzam? Nie sugeruję, że doktoranci prowadzący badania sfinansowane w wyniku uzyskania grantu/stypendium nie są samodzielni czy kreatywni w swoich działaniach. Ale bez wątpienia ten sposób działania ogranicza ich możliwości w późniejszych latach w kreowaniu własnej ścieżki naukowej. Grant czy stypendium mogą zostać przydzielone i wtedy problem rozwiązany. Ale co jeśli tak się nie stanie? Często wtedy taki doktorant rezygnuje bądź/i czeka na kolejną okazję. Ponadto większość doktorantów po obronie wcale na uczelni nie zostaje. Dobrze jeśli taka osoba ma pracę, która wiąże się z jego wykształceniem i wspiera jego naukę. Ale większość młodych naukowców, głównie z dziedzin humanistycznych, pozostają po obronie jedynie z tytułem doktora i niczym więcej. Alternatywna opcja poszukiwania dofinansowania u innych źródeł pozwala nie tylko na zrealizowanie swoich planów, ale również uczy doktoranta przedsiębiorczego myślenia. Mam tutaj na myśli głównie doktorantów z zakresu nauk humanistycznych i społecznych, ponieważ ich wykształcenie rzadko kiedy pozwala utrzymać się z tej profesji na poziomie ponadprzeciętnym i nie zmusza do szukania dodatkowego źródła dochodu.
Nie ukrywajmy – życie doktoranta nie jest usłane różami. Trzeba więc sobie te róże samemu pod nogi rzucać.
    Ja sama robię pierwsze kroki i zaliczam pierwsze upadki. Popełniam po drodze dużo błędów, czasami mam więcej szczęścia niż rozumu. Wiele niepowodzeń i błędów jeszcze przede mną. Ale chyba nie muszę wyjaśniać jak bardzo owocne to będzie na przyszłość. Błędy i niepowodzenia w obecnych działaniach spowodowały, że już jestem mądrzejsza o kilka nowych prawd, bogatsza o nowe doświadczenia i głupsza w wyniku pojawienia się nowych pytań.