niedziela, 25 listopada 2012

Rozmowy autobusowe # 1

Zderzenie z inną kulturą pozwala poznać własną.
Podczas czterech dni jazdy autobusem z Tanzańczykami, nauczyłam się o ich mentalności więcej, niż podczas trzech ostatnich miesięcy pobytu w Dar es salaam. Przesiadywanie w jednym autobusie, spanie niemal "na sobie" w dziwnych godzinach porannych i nocnych, dzielenie się jedzeniem, szukanie dość zarośniętego krzaka, żeby zadbać nieco o higienę własnego ciała i przede wszystkim wielogodzinna jazda dzienna i nocna spowodowały, że człowiek gada do drugiego człowieka, towarzyszy mu niemal non stop i czasem nawet ma ochotę już go zabić, bo ileż można ......
Ta wycieczka jednak wiele mnie nauczyła. A przede wszystkim dała odpowiedź na wiele niewyjaśnionych kwestii dotyczących mieszkańców tego nieco zwariowanego państwa :)

Zacznę może od kwestii, która trapi moją duszę niemal od początku mojego pobytu w Dar es salaam czyli od słowa "Mzungu". Słowo bardzo popularne wśród mieszkańców Afryki, określające osobę pochodzenia nieafrykańskiego, zazwyczaj białego Europejczyka, tudzież Amerykanina (co akurat dla miejscowych jak się potem okazało nie ma wielkiej różnicy). "Mzungu" słychać wszędzie, a głównie na ulicy. Wołają "eee Mzungu, mambo?!", "Mzungu give me picha" (co ma oznaczać: zrób sobie ze mną zdjęcie) albo po prostu słychać samo 'Mzungu'!. Również znajomi często potrafią zawołać do mnie 'Mzungu'. I teraz pytanie podstawowe: jak powinnam zachować się w takiej sytuacji? Początkowo uśmiechałam się i odpowiadałam, gdyż wypada być miłym, potem zaczęłam ignorować (i do teraz nie reaguję, gdy słyszę to słowo na ulicy), jednak kiedy zwracają się tak do mnie osoby, które mnie znają, to zwracam im uwagę. I to jest pierwsza kwestia, która sprowokowała do zawziętej, acz bardzo kulturalnej i pełnej szacunku rozmowy w autobusie. Otóż pewnego razu, pewien chłopak z autobusu zawołał do mnie 'Mzungu'. Zapytałam go dlaczego zwraca się do mnie w taki sposób? Odpowiedział, że nie zna mojego imienia. Powiedziałam, że to nie problem, bo może zawołać do mnie "dada" (siostra), gdyż w taki sposób często można zwrócić się do dziewczyny w Tanzanii. Powiedziałam również, że ja też nie znam jego imienia, ale to nie powód, żeby wołać do niego 'Negro' (nasz Murzyn). Chłopak przeprosił mnie. Kolega, który siedział ze mną, zaczął również przepraszać tłumacząc, że ludzie nie zdają sobie sprawy czasami ze swojego zachowania. Wiem o tym bardzo dobrze, w końcu w Polsce mamy również takich, którzy zawołają Murzyn. Pojawiły się jednak osoby, które zaczęły bronic słowa 'Mzungu', argumentując takie zachowanie dokładnie w taki sam sposób, w jaki argumentuje się i usprawiedliwia słowo 'Murzyn'. Otóż, w tym słowie nie ma nic złego, każdy tak mówi, ponieważ wyglądam inaczej. Argument kolejny: szczególnie w Afryce, gdzie biały w dalszym ciągu postrzegany jest jak ktoś zupełnie z innego świata i innej kultury (tej lepszej) słowo 'Mzungu' ma określać mnie jako osobę, którą na swój sposób się podziwia. Kolejny argument, to taki, że zazwyczaj słychać to słowo z ust ludzi niewykształconych lub dzieci, należy więc takie zachowanie po prostu ignorować.
Moja odpowiedź na te argumenty była następująca: po pierwsze jeśli w słowie 'Mzungu' nie ma nic złego, to dlaczego osoby ze środowiska, w którym zazwyczaj przebywam nie używają w ogóle tego słowa, a kiedy ktoś przy mnie użyje tego określenia, to zwracają mu uwagę? Następnie, 'Mzungu' identyfikuje mnie jako osobę innego kolory skóry, innego pochodzenia czyli można powiedzieć "innego rasowo"... I żeby uprzedzić zarzut, że przecież równi nie jesteśmy, odpowiem: kiedy jadę z innymi Tanzańczykami w daladala i pocę się jak wieprz, kiedy kolejne pół drogi zasuwam na piechotę do pracy, bo nie stać mnie żeby wydać kolejne 300 szylingów na daladala, kiedy rozwalają mi się buty i chodzę w pożyczonych japonkach, to przepraszam, ale jestem równa, pomimo innego koloru skóry. A jeśli ktoś ponownie zarzuci: że edukacja, że ja w końcu wrócę do Polski etc., etc., to powiem ok, ale w Polsce też są ludzie bez edukacji, bez pracy, bez perspektyw, a nikt nie klasyfikuje mnie, jako osobę "inną".  W Afryce można być więc białym i bogatym, ale można być również białym i biednym, można być Afrykańczykiem bogatym i można być Afrykańczykiem biednym. 'Mzungu' nie ma tutaj w moim mniemaniu nic do rzeczy. Tutaj mamy do czynienia ze standardem życia.
I na koniec argument, że słowo to pada z ust dzieci i ludzi niewykształconych. Po pierwsze nie tylko, bo słyszałam to z ust również osób o wysokim poziomie wykształcenia (choć znacznie rzadziej), a po drugie, nie jest to żadne usprawiedliwienie, ponieważ od tego jest wychowanie obywatelskie czy po prostu wychowanie w rodzinie. Najlepszym przykładem jest Fundacja 'Afryka Inaczej', która skrupulatnie i wiernie śledzi i piętnuje wszelkie rasistowskie zachowania i komentarze w mediach i na ulicy, które można zaobserwować wśród polskiego społeczeństwa. Głownie chodzi tutaj o walkę ze słowem "Murzyn". W czym problem więc, aby i młodzież w Tanzanii, która jest świadoma, która ma częstszy dostęp do mediów i osób pochodzenia nieafrykańskiego nie zaczęła reagować na takie zachowanie? I nie mogę znieść argumentów, że poziom edukacji i świadomości jest jeszcze bardzo niski. I, że potrzeba jeszcze wielu lat, żeby to się zmieniło. Ale kto ma to zmienić?  Takie podejście to podejście stereotypowego, biednego, głodnego, afrykańskiego dziecka, które czeka, aż jakaś organizacja NGO wybuduje studnię. Taką karykaturę Afrykańczyka sami Afrykańczycy kreują. Łatwiej jest bowiem zwalić na niski poziom rozwoju kraju i kompletną niemożność osiągania czegokolwiek, niż zacząć reagować. Widzę, że jest czas i ochota nauczania o AIDS, jest czas i ochota nauczania o Chrystusie, jest czas i ochota nauczania o komputerach, a nie ma czasu i możliwości uczenia o innych kulturach ( o tym zresztą w innym poście). I nie wspominam nawet o szkołach, czy organizacjach, ale o reakcji na ulicy. Opierając się na moim przykładzie byłam świadkiem co najmniej dwóch przypadków, gdzie zwrócenie uwagi powodowało zażenowanie i przeprosiny. Pewnego razu jechałam ze znajomym (Tanzańczykiem) w daladala. Konduktor podszedł do nas by sprzedać bilet. Po zapłacie wręczył koledze dwa bilety mówiąc "dla Ciebie i dla Mzungu". Kolega zareagował natychmiast. Na cały głos zapytał konduktora, co rozumie przez słowo "Mzungu", czy chciał powiedzieć, że ja jestem gorsza czy, że on jest gorszy? Ludzie w daladala zaczęli się śmiać, a konduktor zażenowany odszedł. 
I na koniec ostatnia i moim zdaniem najważniejsza kwestia. Posłużę się tutaj argumentem właśnie podanym przez jednego z członków Fundacji 'Afryka Inaczej': nieważne jaka jest Twoja opinia, kiedy nazywasz kogoś Murzyn. Dla Ciebie może być to nawet pochlebstwo. Jeśli bohater tego określenia czuje się z tym źle, uszanuj jego prośbę i przestań. 
Nieważne, co naprawdę oznacza słowo 'Mzungu': czy określa "rasę", wykształcenie czy standard życia. Jeśli przez to określenie czuję się nierówna, i jest mi z tym źle, to jest to  wystarczający argument, aby przestać. 
I dokładnie tego argumentu użyłam wobec moich Tanzańskich kolegów. Koledzy powiedzieli tylko tyle: "Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że was to uraża. Jeśli tak, to przepraszamy". 
Uświadamianie nie leży w rękach polityków, księży czy profesorów.  W pierwszej kolejności to my jesteśmy ambasadorami naszej kultury - tej narodowej i tej osobistej.
I rada dla każdego Polaka, który nie widzi nic złego w słowie "Murzyn". Zapraszam do Afryki. Spotkajcie miejscowego doktora, polityka, księdza, biznesmena, czy jakąkolwiek osobę, która reprezentuje wyższy standard życiowy bądź edukacyjny niż wy i powiedzcie mu prosto w twarz 'Murzyn' (Negro). A potem wmieszajcie się w  tłum na ulicy i czekajcie, aż sami zaczniecie się czuć jak atrakcja w cyrku. Zaczniecie wtedy szanować każdego Afrykańczyka, który na was nie zareaguje.  I wtedy zobaczycie, że zasada jest prosta: nie czyń drugiemu co Tobie niemiłe.




czwartek, 22 listopada 2012

Rwanda

Kiedy mówi się o Rwandzie, pierwsze skojarzenie to rok 1994 i ludobójstwo Tutsi dokonane przez plemię Hutu. I pomimo, że minęło 18 lat w dalszym ciągu Rwanda wielu osobom wydaje się państwem, nad którym ciąży widmo wojny. W końcu nie oszukujmy się, 18 lat to niewiele, żeby podnieść państwo po wojnie, w której zginęło ok. milion osób. Większość z nas oglądało film "Hotel Rwanda", który przedstawia obraz rzezi ludzi pochodzenia Tutsi. Osobiście polecam inny film "Kinyarwanda", wyprodukowany zupełnie niedawno (2011), a skupiający uwagę na czymś zupełnie innym - na wybaczaniu. Sama do teraz nie zwróciłam uwagi jak istotny wątek jest poruszony w tym filmie, dopóki nie odwiedziłam Rwandy osobiście. Teraz ten film ma dla mnie zupełnie nowe znaczenie. I chociaż nie chciałam o tym wspominać, to muszę to zrobić w tym miejscu, jeśli mam przekazać w zrozumiały sposób moje wrażenie po przybyciu do Rwandy.
Pominę kwestię oczywistą czyli fakt, że Rwanda jako "kraj tysiąca wzgórz" faktycznie takim krajem jest. Widoki piękne, kojące, cieszące oko i wprowadzające spokój ducha... I dokładnie tacy sami wydają się mieszkańcy tego kraju. 

Pierwsze wrażenie po przekroczeniu granicy i przejechaniu kilku kilometrów to zaskoczenie, jak czysty jest ten kraj (szczególnie jeśli wjechało się do niego od strony Tanzanii). Niesamowity porządek, który objawia się w postaci skromnych, ale często kolorowych domków, postawionych między palmami lub innymi drzewami w kolorze soczystej zieleni. Wokół domu wysprzątane podwórko, przystrzyżona trawka i wiele innych roślinek rosnących w pobliżu...
Kigali - stolica - to kolejne miłe zaskoczenie. Miasto oczywiście równie czyste, nowoczesne choć skromne. Nie uraczysz papierka na ulicy, za to wszędzie mnóstwo zieleni. Praktycznie na każdym skrzyżowaniu policjant lub/i żołnierz, który strzeże porządku w mieście. 


Mieszkańcy Rwandy niechętnie mówią o wojnie. Odnosi się wrażenie, że robią wszystko, aby obraz tragicznej przeszłości wymazać jak najszybciej z pamięci. I muszę powiedzieć, że skutecznie w tym kierunku działają. Widok dzisiejszej Rwandy w żaden sposób nie kojarzy się z wojną i nikt, kto wcześniej historii nie znał nie jest w stanie, będąc w Rwandzie domyśleć się, że ten kraj jeszcze dwie dekady temu był państwem, który kojarzy się tylko ze śmiercią. I kiedy tak sobie pomyślę, że Polacy do dnia dzisiejszego potrafią Niemcom czy Rosji wypomnieć drugą wojnę światową (o rozbiorach już nawet nie wspomnę) to tym bardziej chylę czoło przed tymi ludźmi, którzy 18 lat temu byli świadkami jak sąsiad zabija sąsiada, jak matka widzi śmierć dziecka, zabijanego przez mężczyznę, który kilka tygodni temu witał ją na ulicy i którzy  dzisiaj robią wszystko, żeby sobie wybaczyć i żyć razem w zgodzie. W końcu każdy kto ma więcej niż 18 lat jest dzieckiem tej wojny.
I to jest pierwsza kwestia, a zarazem podstawowa, która leżała mi na sercu podczas wizyty w Rwandzie. 


Kolejna kwestia, to coś co możemy określić mianem duszy Afryki. Śpiew. Bardzo często na Youtube możemy odnaleźć melodię, tudzież pieśni nazwijmy to uogólniając "afrykańskie". Zazwyczaj mamy wtedy na myśli piękne głosy kobiet i mężczyzn, rytm bębnów i taniec oczywiście. I nagle z dnia na dzień wskoczyłam w sam środek takiego "głosu Afryki". 
Jako, że mój pobyt w Rwandzie wiązał się ze zjazdem Taize, to był taki moment, kiedy jadąc w autobusie z młodzieżą z różnych części Afryki w kierunku głównego miejsca spotkania, zaczęliśmy się nudzić... I wtedy jakaś dziewczyna zaczęła śpiewać. A za nią cała reszta. W ciągu kilku sekund znalazłam się w samym środku zatłoczonego, wręcz zapchanego po same brzegi rozśpiewanego autobusu. Ale jak rozśpiewanego?? Do tej pory na Youtube nie znalazłam śpiewów, które dorównałyby tym w autobusie. Ludzie, którzy wątpię aby się wcześniej znali, zaczęli śpiewać jak profesjonalne chóry Gospel, a co najlepsze, nawet znaleźli przestrzeń (tu już chyba działała pomoc Boża) żeby klaskać, ba! tańczyć. Nagle znalazłam się  w samym środku koncertu, którego nie zapomnę do końca życia. Potem okazało się, że koncert powtarzany był codziennie i nie tylko w autobusie. Ci ludzie naprawdę posiadają potężny talent. I w takim momencie człowiek zadaje sobie pytanie: "Kto wymyślił teorię, że europejska kultura jest lepsza?" (pytanie retoryczne). Owszem mamy piękny dorobek kulturowy, ale to nie znaczy, że właśnie ten dorobek jest wyznacznikiem "wspaniałości". Każda kultura ma coś unikatowego. Może my mamy piękne, unikatowe dzieła warte dzisiaj miliony, gdy tymczasem Afrykańczycy mają niemal wszystko "made in China", ale oni mają też miłość do muzyki i tańców, które są również unikatowe na cały świat, gdy tymczasem my mamy Flashmob. Uzgodnijmy więc, że mamy remis :)

I teraz na życzenie kolegi opiszę wrażenie Tanzańczyków dotyczące Rwandy. Powiedziałabym, że reakcji nie było.  Poza reakcją na porządek i czystość. Pozwolę sobie tutaj wspomnieć, że Tanzania niestety jest  dość sporym wysypiskiem śmieci. I nie obawiam się tego pisać, ponieważ sami Tanzańczycy ani nie ukrywają, ani nie robią z tym nic żeby sytuację zmienić. Oczywiście można zwalić winę na rząd. Ba! Wina zawsze w pierwszej kolejności jest rządu. Ale jeśli mam odpowiedzieć na pytanie postawione na początku tego akapitu i wyjaśnić moje podejście do tej sprawy, to pozwolę sobie opisać moment przekroczenia granicy. 
Kiedy przekraczaliśmy granicę i wjeżdżaliśmy do Rwandy musieliśmy wyrzucić do koszy foliowe torby i  plastikowe butelki. Rząd w Rwandzie bowiem nie akceptuje przede wszystkim foliowych toreb (które swoją drogą są najpopularniejsze w Tanzanii). Grzecznie wszystko powyrzucaliśmy. Powrót ukazał natomiast zupełnie odwrotny efekt. Kiedy wjeżdżaliśmy do Tanzanii, moi przyjaciele z autobusu, którzy skrupulatnie gromadzili wszelkie śmieci pod nogami na trasie Kigali - granica państwa, zaraz po przekroczeniu granicy na "trzy cztery" otworzyli okna i zamaszystym ruchem pożegnali się z rwandyjskim dorobkiem. Tak więc parafrazując: "cudze chwalicie, za swoim tęsknicie".
Nie wiem co więcej mogę tutaj wspomnieć. Niestety obojętność, to jedyny rzeczownik jaki mogę tutaj użyć. Chociaż byłabym niesprawiedliwa kończąc na tym. Duży podziw ze strony Tanzańczyków do pieśni rwandyjskich i szacunek ze strony Tanzańczyków to historii Rwandy. W muzeum poświęconym pamięci ofiar wojny - Nyamata Memorial Site -  to Tanzańczycy byli tymi, którzy blokowali kolejkę w wyniku wnikliwego zapoznawania się z historią ludobójstwa. 
Swoją drogą warto wspomnieć, że oprócz wystawy poświęconej wojnie w Rwandzie, na innym piętrze obecne są wystawy prezentujące podobny problem w innych częściach świata. Co istotne, jedno pomieszczenie poświęcone jest nazistowskim obozom koncentracyjnym w Polsce. 
Kierując się etnocentrycznymi pobudkami zastanawiałam się, czy któryś z Tanzańskich znajomych wiedząc, że pochodzę z Polski zainteresuje się i zapyta o ten fragment historii mojego kraju. Ale nie doczekałam się. 

No cóż, ignorancja to choroba wszystkich kultur. Ale ten temat zostawię sobie na kolejny raz, bo to będzie długa i wyczerpująca refleksja - efekt obserwacji mieszkańców Dar es salaam, ale przede wszystkim rozmów z Tanzańczykami, które miały miejsce podczas tej podróży. Rozmów, które tak mnie jak i moim znajomym otworzyły oczy na wiele istotnych kwestii. 

P.S
Dla zainteresowanych załączam Trailer "Kinyarwanda" i gorąco polecam obejrzeć. Nasze kina nie oferują tego typu filmów, ale nie oszukujmy się w dzisiejszych czasach o dostęp nie trudno :)

GALERIA WKRÓTCE

poniedziałek, 12 listopada 2012

Gdzie są zdjęcia z Afryki...?

Pytania skierowane do mnie, dotyczące mojego pobytu w Dar i tego co dokładnie tu robię, powoli stają się inspiracją do umieszczania kolejnych postów...:)
W odpowiedzi na pytanie: dlaczego umieszczam tak mało zdjęć z mojego pobytu tutaj, postaram się przedstawić dość klarowne wyjaśnienie. Pominę już nieco nudny temat bezpieczeństwa na ulicy i niemożności noszenia ze sobą aparatu tudzież robienia zdjęć.... Skupię się na innej kwestii. 
Podczas podróżowania mamy do czynienia z różnymi "typami" fotografów: począwszy od fotoreporterów, a skończywszy na "turystach" (umieszczam turystów w cudzysłowie, ponieważ mam na myśli jedynie specyficzną ich odmianę). Nie zamierzam opisywać tutaj ich wszystkich i skupię się jedynie na dwóch powiedzmy skrajnych typach: typ "turysty" i typ "wrażliwca".
"Turysta" to osoba, która przybywa do danego miejsca (zazwyczaj odmiennego kulturowo), zachwyca się (bądź nie) lokalną kulturą, miejscową społecznością, która wygląda inaczej, ubiera się inaczej, uśmiecha się inaczej.... "Turysta" wyciąga aparat (albo nawet nie musi, gdyż trzyma go w ręce cały czas) i robi zdjęcia. Czasami wszystkim co się rusza i wszystkiemu co się nie rusza, czasami dokonuje wyboru co jest warte, a co nie, upamiętnienia na zdjęciu. Kiedy "turysta" dokonuje tych czynności nie ma w tym nic złego - sama robiłam dokładnie to samo po przyjeździe, stąd na początku tyle zdjęć :) - dopóki zdjęcia te nie szkodzą innym, a przede wszystkim robiący te zdjęcia nie traktuje obiektów (patrz: ludzi) jak atrakcje turystyczne na równi z architekturą. Prawdą jest, że w Afryce robienie zdjęć dzieciakom jest jednym z najprostszych sposobów upamiętnienia "oblicza Afryki", ponieważ dzieci lgną do aparatu jak mało kto. Po zrobieniu zdjęcia zazwyczaj proszą o pokazanie, o danie/przesłanie... zazwyczaj "turysta" pstryknie, uśmiechnie się i pójdzie. Następnie zobaczy matkę z dzieckiem na ulicy ... przejdzie koło niej i "pstryk"! Następnie zobaczy mężczyznę ubranego w tradycyjny strój, przejdzie koło niego i "pstryk"!

Mamy też "wrażliwców" czyli tych, którzy przebywają w danym miejscu nieco dłużej, lub którzy często podróżują i znają się na "etyce podróżowania" lub tych, którzy z aparatem pracują na co dzień. Taka osoba również zrobi zdjęcie dzieciakom, ale zatrzyma się i pożartuje z nimi, pokaże im zdjęcia, pozwoli się nawet czasami pobawić chwilę aparatem (jeśli jego wartość na to pozwala). Taka osoba zrobi zdjęcie matce z dzieckiem i mężczyźnie w tradycyjnym stroju, ale zanim to zrobi, pokaże aparat, porozmawia, powita i pozdrowi, ba! zapyta o możliwość zrobienia zdjęcia.

Większość osób, które poznałam tutaj w Dar, to ci "wrażliwi" na kwestię etyki w fotografowaniu. Dlatego również oni, pomimo, że mieszkają tutaj dość długo posiadają ograniczoną liczbę zdjęć, ale jeśli już, to takich które w moim mniemaniu czasami warte są fortunę :) i nie ma nic piękniejszego niż zdjęcie mające własną historię. 

Czasami wydaje nam się, że przebywając w miejscu zupełnie nam obcym, wśród ludzi, których nie rozumiemy, stajemy się niewidzialni, a miejscowa społeczność jest nieświadoma naszych czynów. Pozwalamy sobie wtedy na swobodne lawirowanie pomiędzy tym co robimy na obczyźnie, a tym czego nigdy nie zrobilibyśmy w swoim kraju. Miałam milion okazji zrobić świetne zdjęcia (do dzisiaj mam przed oczami obraz starszej kobiety, która trzymając w objęciach małe dziecko siedziała nad brzegiem oceanu i modliła się). Dlaczego nie zrobiłam zdjęcia? Myślę, że nawet nie muszę wyjaśniać. 
Czasami dochodzi do sytuacji, że robimy zdjęcia z ukrycia. Należy wtedy samemu sobie odpowiedzieć na pytanie, w jakim celu robimy to zdjęcie, jak ono zostanie wykorzystane i czy w jakiś sposób może zaszkodzić osobom, które na nim się znajdują. Taka sytuacja wymaga jednak dużej wrażliwości na kwestię etyki w fotografowaniu.

Ostatnie wydarzenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że należy szanować innych, kiedy trzymamy w ręku aparat. Wielokrotnie to ja jestem obiektem obserwacji, to ja jestem odmienną kulturą, która przybyła do Afryki. I to ja wielokrotnie zostałam sfotografowana bez mojej wiedzy i pozwolenia. Kiedy szłam chodnikiem, a młody chłopak wyciągnął telefon i robił zdjęcie bez żadnego 'przeproś'. Kiedy rozmawiałam z uczniem, a drugi bez pytania robił zdjęcie z różnych stron i pozycji, żeby upamiętnić białą nauczycielkę... To pozwala tylko na jedną refleksję. Nie można traktować ludzi jaki eksponat w muzeum, albo gorzej - zwierzę w cyrku. Uważajmy, żebyśmy pewnego dnia nie dostrzegli, że to nie my jesteśmy widzem, a atrakcją. 
I jeszcze jedna sprawa. W większości przebywam w tych samych miejscach i z tymi samymi ludźmi, którzy powoli stają się moimi przyjaciółmi (bliższymi, dalszymi - to tutaj nie ma znaczenia). W takiej sytuacji wszelkie zdjęcia, które im robię, jeśli im robię, są niczym innym jak pamiątką. W tej sytuacji szacunek do ich prywatności jest tutaj na pierwszym miejscu.

Tak więc jeśli mam do wyboru umieszczać setki fajnych zdjęć na moim blogu, które są wątpliwej historii, a umieszczać kilka takich, które mają istotne znaczenie (przynajmniej dla mnie) lub które mogę opublikować z czystym sumieniem, to bez wahania wybiorę te drugą opcję.

poniedziałek, 5 listopada 2012

PURI

Od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem wrzucenia na blog jakiejś wzmianki o jedzeniu. Postanowiłam jednak odpuścić sobie komentarze, w zamian umieszczając po prostu krótkie wzmianki/przepisy i zdjęcia potraw tudzież prostego jedzenia. Wielbiciele wyszukanego, skomplikowanego i bogatego w dziwnie nazywające się przyprawy i składniki jedzenia ... rozczarują się ;)
Piękno Puri polega na tym, że świetnie zaspokaja nasze marudzenie: "Coś bym zjadł, ale nie ma nic w lodówce"...
Puri przygotowuje się z najprostszych składników, bardzo szybko, bardzo prosto i bardzo tanio.

PURI

  • mąka, sól, woda i mleko (proporcje "na oko", żeby powstało dobre ciasto), wałkujemy
  • dzielimy ciasto na małe krążki (tak jak do pierogów, ale dobrze gdyby były trochę mniejsze)
  • wrzucamy na głęboki, dobrze rozgrzany olej, kiedy się zarumienią obracamy na drugą stronę i po ok 2 min wyciągamy



Koniec. Puri można jeść na wiele sposobów. Tutaj jadam z sosem, z marchewką, z fasolką, z drobno pokrojonym mięsem. Rano na śniadanie są świetne do kawy, z dżemem. Co kto sobie wymyśli.

Smacznego!