poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Kto ma prawo do bycia Tanzańczykiem?

Ostatnio prezydent Tanzanii Yakaya Mrisho Kikwete wysiedlił z kraju ponad 7 tyś. imigrantów. Kim byli, dlaczego zostali wygnani i kto tak naprawdę jest Tanzańczykiem?
Zapraszam do zapoznania się z krótkim artykułem, opublikowanym na stronie PCSA.
Na podstawie allAfrica.com.

czwartek, 25 lipca 2013

Polskie Centrum Studiów Afrykanistycznych

Moi Drodzy,
czuję się w obowiązku przypomnienia Tym, którzy już wiedzą i poinformowania Tych, którzy jeszcze nie wiedzą o Polskim Centrum Studiów Afrykanistycznych, które jest pierwszym w Polsce i jednym z pierwszych w Europie Środkowo - Wschodniej niezależnym, pozarządowym ośrodkiem badawczym typu think - tank, zajmującym się najważniejszymi współczesnymi problemami Afryki Subsaharyjskiej. Głównym celem Centrum jest prowadzenie badań oraz realizowanie projektów dotyczących tematyki afrykańskiej w obszarze ekonomii, nauk politycznych i stosunków międzynarodowych. Ponadto PCSA wzmacnia współpracę pomiędzy naukowcami zajmującymi się Afryką w Polsce. Warto zaglądać na stronę Centrum, żeby być na bieżąco z tym co dzieje się na kontynencie afrykańskim. Informacje są rzetelne, oparte na zagranicznych artykułach i analizowane przez polskich afrykanistów. Osobiście wróżę wielki sukces Centrum. No i trzymam kciuki, jako, że sama stałam się od niedawna skromnym jego członkiem ;) 

środa, 17 lipca 2013

Kościół jest zły, a Afryka dzika...

Od kilku dni jeden wywiad w tokfm z Wojciechem Tochmanem narobił trochę zamieszania w kwestii Kościoła w Rwandzie w latach 90. Z jakichś powodów osoby podsuwają mi ten wywiad, nie wiem czy w celu oczekiwania na komentarz czy dlatego, że ponieważ zajmuję się Kościołem i Afryką ten temat powinien również i mnie zainteresować. Wcale się też nie zdziwię, jak za kilka miesięcy studenci zapytają mnie o to na zajęciach z konfliktów etnonardowościowych. Nie zamierzam komentować wydarzeń tamtych lat, nie zamierzam rozliczać żadnej ze stron, bo nie mam do tego uprawnień, nie jestem żadnym autorytetem w tej kwestii, ale mogę wyrazić swoją opinię. Ale znowu nie zamierzam opiniować historii, odniosę się jedynie do tego, co wydarzyło się w mediach w Polsce.
Powiem szczerze, że byłam i w dalszym ciągu jestem zniesmaczona całą sytuacją. Kiedy zobaczyłam wywiad pierwszy raz, moja "agresja" skierowana była w stronę pana Tochmana. Sposób w jaki się wypowiadał w moim mniemaniu trochę urągał pozycji reportera. Zanim jednak postanowiłam osądzać z góry, sięgnęłam do książki Tochmana o ludobójstwie w Rwandzie i zapoznałam się z całym materiałem. Moim zdaniem panu Tochmanowi brakuje trochę do Wojciecha Jagielskiego czy Maxa Cegielskiego dlatego, że ci drudzy starają się jednak opisywać rzeczywistość w nieco bardziej obiektywny i chłodniejszy sposób. Może to być jedynie moje własne upodobanie do takiej, a nie innej literatury, pewnie też dlatego, że moje skłonności naukowo/zawodowe powodują, że zaczytuję się głównie w książkach naukowych, choć wcześniej tomami pochłaniałam reportaż. I dlatego teraz pewnie wolę bardziej chłodne, zdystansowane i oparte na faktach relacje, które wzbudzają wiarygodność. Fragmenty o penisach, pochwach, wymiotach w autobusie, do których Tochman sięga w swojej książce mają wzbudzić w czytelniku doświadczenie tamtych chwil w sposób dosłowny, niemal zmysłowy. I autorowi się to udaje. Tochman zresztą otwarcie się do tego przyznaje.  Jednak nie wiem czy akurat Polacy, którzy przeżyli własną tragedię zabójstw, gwałtów, mordów, gazów, tortur etc. mogą się jeszcze bardziej najeść nowymi relacjami z dalekiej części świata. Pewnie mogą i wiele z tych opisów wzbudza odrazę, niechęć, szok, a może nawet poczucie analogicznych sytuacji, które spotkały nasz naród. Kiedy byłam w Kigali, w muzeum upamiętniającym ofiary ludobójstwa w Rwandzie, towarzyszyły mi dokładnie takie same uczucia, jak te które towarzyszą w Oświęcimiu. To co mnie jednak najbardziej poruszyło w książce Tochmana, to fakt, że autor nawet opisując rzeczywistość współczesną używa określeń, które adekwatne były w okresie ludobójstwa. I czytając książkę miałam wrażenie, że ta tragedia dzieje się w Rwandzie do tej pory. I gdyby nie fakt, że w Rwandzie byłam i widziałam na własne oczy jak teraz ten kraj wygląda, to pewnie po przeczytaniu książki nigdy nie zdecydowałabym się w tym kraju kiedykolwiek pojawić. Nie porównuje moich przeżyć do doświadczeń Tochmana. Byłam w Rwandzie zaledwie kilka dni, nie przeprowadzałam wywiadów, nie poznałam "drugiego dna rzeczywistości Rwandyjczyków" więc mało wiem. Ale wiem też, że warto coś opisać tak, żeby zostawić czytelnikowi przynajmniej margines na samodzielne przemyślenia. W książce jest fragment, kiedy autor jest świadkiem, jak w autobusie usypiający współpasażer kładzie głowę na ramieniu drugiego. Zaraz po tym opisie jest komentarz, że być może ofiara właśnie opiera się na oprawcy (czy odwrotnie). W ten sposób Tochman narzucił mi interpretację tego wydarzenia. Poinformował, zmusił do świadomości, że wojna w Rwandzie wciąż jest, że w tym momencie w autobusie dzieje się coś złego. Po co mi to? Bo nie chodzi o to, co reporter myślał, tylko jak to nam przedstawił. Ale każdy ma prawo oceniać i opisywać wydarzenia zgodnie z własnym sumieniem. W końcu obserwacji zawsze służy interpretacja. Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym zarzuciła Tochmanowi, że nie jest obiektywny. I tutaj wrócę do meritum sprawy. Po przeczytaniu książki, jednak łagodniej spojrzałam na wywiad Tochmana w tokfm. A kiedy przeczytałam tłumaczenie reportera, że media do niego zadzwoniły po aferze z acpb. Hoserem, to poukładałam sobie wszystko w głowie. I byłam na siebie zła, że dałam się nabrać. W końcu to  media kreują rzeczywistość. Skoro jest afera z Hoserem i Lemańskim to fajnie wyciągnąć na światło dzienne jakieś brudy na jednego z nich. I jakiś dziennikarz przypomniał sobie o książce Tochamna sprzed kilku lat, w której Hoser wspomniany był zaledwie w jednym akapicie. I tak oto, rzec by można, rewolucja zjadła własne dziecko. Wywiad jest jedynie wybiórczym fragmentem całości poglądu, jaki pan Tochman prezentuje. I dowiedzieć się można o tym jedynie po przeczytaniu książki. Otóż jak pokazuje rzeczywistość, w reportażu mamy do czynienia ze zdemaskowaniem księży, ale i oddaniem sprawiedliwości tym księżom, którzy o ofiary walczyli. Ba! siostry zakonne (które jakby nie było, reprezentantkami Kościoła również są) też były ofiarami gwałtów. Gdyby iść tropem mediów, niedługo, jak jakiś polski generał pokłóci się z szeregowcem, ponownie może powrócić kwestia Rwandy i tego, że polscy żołnierze pracujący wtedy dla ONZ również mają na swoim sumieniu bierność czy ucieczkę. Bo i o nich można przeczytać w książce Tochmana. Naiwnie napiszę, że nie rozumiem tego co się stało i jak trzeba być żądnym sensacji, żeby w konflikt Hoser - Lemański wcisnąć na siłę ludobójstwo w Rwandzie. Nie o Tochmana tutaj chodzi, a właśnie o media. Trzeba Kościół rozliczać z tego co robi i nie podważam tego, co Tochman napisał, bo jeśli napisał prawdę, to nie ma co kwestionować. Ale posługiwanie się cierpieniem ludzi z innego kontynentu, których w 1994 roku Polska miała kompletnie w poważaniu, żeby wytknąć Kościołowi w Polsce, kolejne błędy, to dla mnie żenująca zagrywka. Sam wywiad równie nieudany: jest bardzo uogólniający, posługujący się określeniami, które jednoznacznie mają nakierować czytelnika na osąd. Kościół, szatan, ojciec Bashobora. Szatan to nie wymysł Rwandyjczyków, szatan istnieje w świadomości każdego chrześcijanina nawet w Europie. Egzorcyzmy są powszechne nawet w Europie, a ojciec Bashobora jest z Ugandy, a nie Rwandy. Umiejętne jednak wyselekcjonowanie i odpowiednie zestawienie właściwych słów we właściwym kontekście daje wyśmienitą dawkę informacji świetnie manipulujących świadomością przeciętnego czytelnika. Najlepiej jest zrobić szum i pozostawić go bez rzetelnej odpowiedzi. Bo za kilka dni sprawa ucichnie, a nam w głowach pozostanie tylko Rwanda, ludobójstwo, Kościół, Szatan i ojciec Bashobora. I wrócimy do punktu wyjścia, że Kościół jest zły, a Afryka dzika. 

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Jak poznasz naszą kulturę, to zrozumiesz...

Pomimo faktu, że od mojego powrotu z Tanzanii minęło już 5 miesięcy, w dalszym ciągu staram się być na bieżąco z tym co dzieje się w Dar. Nie tylko u znajomych, ale w ogóle w mieście. Wbrew pozorom, wpisy na najbardziej popularnym portalu, komentarze i dyskusje ( a ponadto osobiste rozmowy przez skypa) w dalszym ciągu pozwalają mi dość aktywnie śledzić "nastroje" w tym mieście. Swoją drogą jest to też świetna platforma do prowadzenia badań ... ;)
Nie wiem czy wspominałam o tym już wcześniej, ale na FB została założona grupa "I've been a victim of crime in Dar" - której członkami są osoby mające niefortunny zaszczyt bycia ofiarą mniejszej lub większej zbrodni w Dar es salaam, która zazwyczaj ogranicza się do bycia okradzionym lub oszukanym. Celem tej grupy jest podzielenie się przez ofiarę doświadczeniem, które ją spotkało. Żeby było jasne, zadaniem tej strony nie jest tyle użalanie się nad losem ofiary, ile przekazanie konkretnych informacji gdzie, kto i jak dokonał kradzieży, oszustwa, żeby w ten sposób przestrzec i pomóc innym. Faktycznie grupa ma już na swoim koncie spore sukcesy. Do grupy należą jedynie członkowie, którzy padli już ofiarą kradzieży lub oszustwa, a ponieważ ja do nich należę, więc mam stały wgląd w sytuację.
Ostatnio jeden z członków opisał sytuację, której był uczestnikiem, tudzież ofiarą. W jednej z restauracji po zamówieniu jedzenia dla siebie i współtowarzyszy, a  następnie otrzymaniu rachunku, ów człowiek doznał sporego szoku widząc kwotę do zapłaty. Nie będę wchodziła w szczegóły i przeliczała. Ale z pewnością kwota była drastycznie zawyżona. Zanim przejdę dalej szybko wyjaśnię, że restauracje rzadko kiedy mają w Dar cennik, tak samo jak większość sklepików czy barów. Ceny zmieniają się z dnia na dzień. Faktycznie więc fakt, że dzisiaj płacę za jedzenie 20 zł, a jutro za to samo 25 zł, nie robi na nikim specjalnego wrażenia. Niemniej w tej sytuacji, w której znalazł się ów nieszczęśnik cena wywindowała w górę niemal o 100%. Kiedy ów człowiek zawołał kelnera w celu wyjaśnienia sytuacji, kelner zawołał managera. Klient zapytał managera o cenę posiłku lecz ten, w odpowiedzi zadał pytanie o cenę na rachunku. Klient nie odpowiedział, gdyż chciał poznać wersję managera. Ten nie był w stanie odpowiedzieć. W efekcie klient zapłacił cenę o połowę mniej. Bo oczywiście negocjować się da i zazwyczaj Tanzańczycy z uśmiechem na twarzy z chęcią się targują. To co mnie jednak poruszyło w tej historii to nie tyle sama historia, ile komentarze pod nią. Otóż jeden z komentarzy brzmiał mniej więcej tak "kiedy rząd jest skorumpowany, nie spodziewaj się, że gdzie indziej będzie inaczej". Zazwyczaj nie uczestniczę w rozmowach, ale tym razem się zmobilizowałam. I przytoczę tutaj moje osobiste spostrzeżenia, które również umieściłam w komentarzu na FB. Otóż skorumpowany rząd nie jest żadną wymówką. Bo to co się dzieje na szczycie jest efektem pierwotnej i wtórnej socjalizacji. Kiedy dziecko widzi, że rodzice oszukują, to dziecko będzie w przyszłości robić to samo. Kiedy kolega widzi, jak jego znajomi oszukują oczywiste jest, że prawdopodobnie zacznie robić to samo. Są oczywiście wyjątki, ba! nawet tych wyjątków większość, co tylko potwierdza moją teorię, że kultura może być relatywna, natomiast czynniki psychologiczne są uniwersalne, czyli ponad kulturą. Do czego zresztą później jeszcze nawiążę. W odpowiedzi zostałam delikatnie pouczona, że sytuacja w Tanzanii jest taka a nie inna, ponieważ bieda zmusza ludzi do takich działań. Przeciętny Tanzańczyk otrzymuje na miesiąc 65 USD, co jest niższą stawką niż dniówka w wielu krajach Zachodu. Oczywiście nie zaprzeczam i zgadzam się z tym, ale czy to usprawiedliwia zbrodnię? Niestety Tanzańczycy są w większości przekonani, że Biali "śpią na pieniądzach" i że problem biedy nas nie dotyczy. Nie zdają sobie sprawy, że w Europie jest sporo ludzi, którzy żyją tak samo biednie jak ci w Dar. Sama miałam w swoim życiu okres, kiedy musiałam operować 20 zł na tydzień. Ale nie zmusiło mnie to ani do kradzieży, ani do oszustwa, ani do korupcji. Afrykańczycy opanowali do perfekcji wzbudzanie wśród ludzi z Zachodu poczucie winy za ich szkodę (pomijając ich rząd) więc nie wypada, aby biali mieli pretensję o to jak ci drudzy się zachowują. Nie wypada ich również nie rozumieć. Czy generalizuję? Zapewne tak. W końcu jak już wspomniałam osobiście znam Tanzańczyków, którzy zarabiając mniej niż 65 USD nie dopuścili się żadnej kradzieży czy oszustwa i mało tego potępiają takie zachowanie u swoich współobywateli. Kiedy ja zostałam obrabowana przez biednego, brudnego pana, który wyłonił się nie wiadomo skąd, poza strachem i złością towarzyszyło mi również zrozumienie (na tyle na ile). Niemniej w dalszym ciągu uważam, co uważam. Jeśli obrabował mnie biedak, bezdomny, jestem w stanie to zrozumieć, ale jeśli rabunków dokonują zorganizowane grupy, które poruszają się po ulicach Dar Toyotami i często, żyją na bardzo dobrym poziomie, to nikt mi nie będzie udowadniał, że to jest z potrzeby. Bo idąc ta drogą, każdą zbrodnię można usprawiedliwić, począwszy od kradzieży a skończywszy na ataku WTC.
Powyższa sytuacja była jedną z dwóch, które zmobilizowały mnie to tego wpisu. Drugą sytuacją był wpis mojej znajomej również na FB, która żyje w Afryce (nie chcę tu skłamać) ale z 5 lat. W Tanzanii chyba 3 lata. Po tamtejszej rzeczywistości porusza się z niesamowitą gracją, zna bardzo dobrze język i kulturę. Sytuacja mniej więcej rozchodziła się o to, że moja znajoma pozdrawiając kobietę (Tanzankę) straszą o 7 lat, nie pozdrowiła ją zwrotem "Shikamoo" i tamta miała o to chyba pretensje (w Tanzanii ten zwrot używa się do osób starszych i wymagających szacunku). Moja znajoma zadała więc pytanie na swojej ścianie, dlaczego powinna pozdrawiać ową kobietę tym zwrotem, skoro tamta jest zaledwie 7 lat starsza, pomijając już, że powinno być kwestią indywidualną do kogo (patrz: do której osoby starszej) chce ten zwrot użyć. W odpowiedzi padł jeden komentarz, że "taka jest nasza kultura i z czasem ją zrozumiesz" i, że "to jest częsty problem między miejscowymi i wazungus (sic!) (białymi)". Nie dołączyłam się do rozmowy, ale tutaj wyrażę swoją opinię. Po pierwsze w moim mniemaniu jest różnica między mzungu - turystą, a mzungu - rezydentem, który dość długo i dość intensywnie uczestniczy w życiu miejscowej społeczności. Po drugie - i tutaj wrócę do kwestii, którą już wyżej poruszyłam - kultura jest relatywna, ale postawy, oczekiwania, słowem psychologia jest uniwersalna. Różni się więc nie to co robimy, ale jak to robimy. Znajomość kultury mojej znajomej jest więc wystarczająca, bo doskonale ona wie komu, kiedy i co powiedzieć. Ale to czy to zrobi zależy tylko od niej. Bo nie każdemu należy się zwrot "shikamoo", jeśli kogoś uważamy za wystarczająco młodego. Nie wyobrażam sobie, że mając 28 lat zwracam się do 35 letniej kobiety "shikamoo", chyba, że ma ona już męża, dzieci, prezentuje pewne stanowisko i w moim mniemaniu należy się jej szacunek. Jak widać niewiele to różni się od sytuacji u nas w Polsce. Mamy znajomych starszych o 10 lat i powiemy im "cześć", ale pójdziemy do jakiejś instytucji o publicznym charakterze, gdzie za biurkiem siedzi kobieta na pierwszy rzut oka w naszym wieku i do niej zwrócimy się "dzień dobry". Nie wnikam w szczegóły tamtej historii, nie wiem jakie były motywy jednej i drugiej strony i kto miał rację w tym przypadku. Chcę tylko wyrazić moją opinię w kwestii wyjaśnień typu "taką mamy kulturę i akceptuj to". To nie jest dobre wyjaśnienie. Nie można zgadzać się na bycie kształtowanym przez innych tylko  dlatego, że jesteśmy u nich i winniśmy ślepo zawierzyć ich zasadom. Szanować kulturę tak, ale szanować też siebie. Co innego jest zrezygnować z szortów i bluzeczek na ramiączkach wybierając się na Zanzibar, a co innego jest akceptować bycie oszukiwanym, czy "zmuszanym" do zmiany swoich poglądów czy nastawienia. To jest bardzo częsty błąd pojawiający się w kontaktach międzykulturowych i w tym wypadku z premedytacją wytknęłam błędy kultury goszczącej. Bo w końcu to, że jesteśmy gospodarzem we własnym domu nie oznacza, że nasz gość musi zatańczyć dokładnie tak jak mu zagramy, tym bardziej jeśli jest to wbrew ogólnie (bądź jedynie gościa) akceptowanym wartościom.



czwartek, 25 kwietnia 2013

25 Kwietnia - Światowy Dzień Malarii


25 kwietnia - Światowy Dzień Malarii
Malaria nie jest wyrokiem śmierci, tym wyrokiem są fałszywe leki nielegalnie produkowane w Chinach, Indiach i sprzedawane w Afryce. Pamiętam kiedy wyjeżdżałam do Tanzanii, pewien lekarz w Polsce doradził mi, żebym lekarstwa na malarię kupiła sobie na miejscu, ponieważ przez fakt, że są sprowadzane z Chin, są tańsze. Nie dodał, że większość z nich do fałszywki, które albo przedłużają chorobę albo w ogóle doprowadzają do śmierci. Ludzie wydają ostatnie pieniądze na leki, pełni ufności idą do apteki i kupują...
W głowie się nie mieści...  Z daleka dla wielu nie ma to znaczenia, ale będąc na miejscu i widząc na własne oczy jak znajomy nie może wyjść z choroby, bo dostał fałszywe leki; jak policja robi naloty na apteki i kilogramami (!!) wynosi fałszywki, to nóż się w kieszeni otwiera...
Warto podpisać petycję i zmusić Tych Na Górze do działania.


Udostępniam FILM zrobiony przez Helena Goldon dla kampanii http://www.fakedrugskill.org/ ... podpiszcie petycję.

                                     
                                          Clip "Zinduka Tanzania" - kampania przeciwko malarii









poniedziałek, 18 marca 2013

Baba Yetu

Baba Yetu czyli Ojcze Nasz. Wykonanie piosenki przez chór podczas Pasterki 2012 w hali koszykówki Don Bosco Youth Centre Upanga, Dar es Salaam. Jakość filmu fatalna, ale piosenka - miód na serce. 

A jako, że piosenka bardzo popularna, to jeszcze wersja z "Króla Lwa" ;)

sobota, 2 marca 2013

...

KIGALI, RWANDA. Podczas czekania w jednej z parafii na autobus, który miał nas zabrać do centrum miasta. Dziewczyny z Demokratycznej Republiki Konga (nie mylić z Kongo) zaczęły sobie śpiewać. Z czasem dołączyli się inni, m.in. Tanzania i Rwanda....

czwartek, 21 lutego 2013

Tam i z powrotem ... czyli przemyślenia na lotnisku


Po pół roku przebywania w Tanzanii trafiam w przeciągu 24 godzin na międzynarodowe lotniska. I nagle zalewa mnie fala nowoczesnych ludzi, którzy za półlitrową butelkę mineralną płacą 12,00 pln, a za godzinę Internetu 30,00 pln (chyba). Którzy odziani są w najlepszej jakości ubrania, począwszy od czapki, a skończywszy na butach. Którzy tak bardzo uzależnieni są od wszelkiej technologii, że potrafią obsługiwać kilka nowoczesnych urządzeń naraz, mp3, Ipad, komórka… albo wszystko  w jednym; którzy nie mają pojęcia co się wokół nich dzieje, bo siedzą zanurzeni w cyberprzestrzeni. Czy to źle? Nie moja w tym rzecz oceniać.  Dla mnie 12,00 za wodę to luksus, za który zapłacił jakiś przypadkowy chłopak widząc, że nie mogę doszukać się euro (za co mu serdecznie dziękuję, bo ta woda uratowała mnie na następne10 godzin). Trzydzieści złotych za godzinę dostępu do sieci też sporo… choć sama od Internetu jestem uzależniona (szlag mnie trafiał, że nie mogłam nawet skontaktować się z najbliższymi). Jednak zmierzam do czegoś innego. Ta wielogodzinna obserwacja uzmysłowiła mi pewne rzeczy. Po pierwsze, przepaść między przeciętnym Afrykańczykiem i przeciętnym Europejczykiem lub innym przedstawicielem Zachodu jest spora i to, co w oczach Afrykańczyka już jest luksusem, w oczach Europejczyka zaliczane jest do biedy. Wartości materialne są więc względne. Nie wstydziłam się więc powiedzieć, że nie mam wystarczająco na wodę (za tą kasę miałabym tydzień jeżdżenia daladala do pracy w dwie strony).  Czy warto przeliczać wartość pieniądza między Tanzanią a krajami Europy? Może w przypadku daladala nie, ale już w przypadku  całej reszty, jak jedzenie czy kosmetyki, tak, bo ceny w Tanzanii są niemal takie same jak w Europie. Osoby spoza Afryki średnio to interesuje, ponieważ należą oni raczej w Tanzanii do elity, ale już przeciętnego Tanzańczyka jak najbardziej. I tak nagle na lotnisku uświadomiłam sobie, ze drogie buty są bez sensu, że ludzie noszą na sobie ciuchy wartości kliku tysięcy złotych (tylko po co?), że mogą sobie usiąść w najdroższej kawiarni i wypić najdroższą kawę bo ich na to stać, a mnie nie. I co w związku z tym?
Pamiętam jak przyleciałam do Tanzanii i różnica pomiędzy standardem życia była dość uderzająca. Ciepłej wody nie zaznałam przez ostatnie pół roku (akurat mój pokój był taki pechowy), prąd to kwestia dnia, o komforcie noszenia markowych, drogich ciuchów nie ma  mowy, po raz, bo zwracasz uwagę jak bogaty jesteś, co czyni cię bardzo prawdopodobną ofiarą napadu, albo – tu po drugie - najzwyczajniej ciężko znaleźć sklepy z takimi ciuchami. Wiele rzeczy, których nie mogłam wykonywać, a do których byłam przyzwyczajona postawiły mnie w pozycji dyskomfortu. Teraz siedzę na lotnisku i czuję dokładnie ten sam dyskomfort w stosunku do obecnej rzeczywistości. W spranych butach, pomiętej chuście, ubrana na wpół zimowo, bo jedynie w polarze … przy podróżujących w drogich płaszczach, kurtkach i butach czułam się co najmniej dziwnie. Odruchowo wybrałam sobie miejsce, gdzie siedziały muzułmanki. Pewnie dlatego, że wydawały mi się „swoje” J. Jaki z tego wniosek? Nie ma świata lepszego i gorszego. Nie ma kultury mojej i twojej. Człowiek jest "zwierzęciem elastycznym" i potrafi dostosować się do różnych warunków. Szok następuje tylko na granicy, na styku czaso-przestrzennym, który może trwać kilka godzin, albo kilka lat. Ale jak szybko przyzwyczaił się do nowego, tak szybko wróci i do starego. I ten dzień uświadomił mi jaka byłam, jak bardzo „nowoczesna”,  jak bardzo Zachodnia, jak bardzo uzależniona od Rzeczy.  Po tym jak zobaczyłam  tych wszystkich ludzi, chciałam wracać do mojej zimnej wody, braku prądu i bezzapachowego szamponu kupionego u Chińczyków.  Uświadomiłam sobie, że nie chcę wracać do takiego uzależnienia jakiego padłam ofiarą jako mieszkanka Zachodu, że może nie było idealnie w Tanzanii, ale, że teraz bardziej przeraża mnie fakt, iż świat do którego wracam ponownie (czy tego chcę, czy nie) wchłonie mnie, jak czarna dziura w otchłań potrzeb, które wmówi mi, że mam.  
Braki powodują, że ludzie muszą kombinować, radzić sobie na różne sposoby, stawać się kreatywni, komunikować się ze sobą, … wygoda powoduje, że ludzie stają się bierni wobec jakiegokolwiek wysiłku i nie czują potrzeby komunikacji, ponieważ są samowystarczalni.  Jeszcze można w Afryce dostrzec komunikację interpersonalną i „doświadczenie życia”. W Europie wszystko dzieje się już niemal mechanicznie.  To co boli, to fakt,  że Afrykańczycy kompletnie nieświadomi  konsekwencji, marzą o podążaniu śladami Zachodu (dla nich Ameryki). Nie zdają sobie sprawy, jak bardzo zaszkodzą wszystkiemu,  co ma w ich kraju największą wartość – Życiu.

czwartek, 14 lutego 2013

Pożegnanie z Afryką


Gdybym miała utworzyć skalę porównawczą od 1 do 10 w kwestii smutku podczas opuszczania Polski i Tanzanii, to powiedziałabym, że w momencie opuszczania mojego kraju skala wynosiła 2, a w przypadku opuszczania Tanzanii skala wynosi 8. Powód jest oczywisty dla mnie: lecąc do Tanzanii towarzyszyła mi adrenalina związana z przygodą, ze spotkaniem z nieznanym i przede wszystkim ze spełnieniem największego marzenia. Opuszczając Tanzanię wracam do rzeczywistości i wszystkiego, co z tą rzeczywistością związane (brak pracy, bo swoją rzuciłam przed wylotem, brak mieszkania bo zrezygnowałam, szkoła i pytanie czy jeszcze studiuję...). I właściwie tyle w tym temacie. Te dwa punkty radości z powrotu zostawiam dla przyjaciół i rodziny. Oni towarzyszyli mi od startu w Krakowie do jak mniemam lądowania niedługo w tym mieście.
Nadszedł jednak czas, którego długo unikałam, czyli czas podsumowania. 
Spotkanie z Afryką to nie tyle spotkanie z przyrodą, ile z ludźmi. Nie mam pojęcia jak na żywo wygląda żyrafa, nie mam pojęcia jaki jest krajobraz u podnóża Kilimanjaro. Nie wiem nawet jak w rzeczywistości wygląda Zanzibar, kontakt z Masajami ograniczał się do wspólnego jeżdżenia w daladala czy mijania się na chodniku (obecność Masajów w Dar jest tak normalna, że już na trzeci dzień zlewali mi się z tłumem). Czy to wyklucza mnie jednak z grona osób, które Tanzanię zwiedziły? Bynajmniej. Poznawanie Afryki może odbyć się w jednym ciasnym miejscu, jakim jest autobus z 50 Tanzańczykami (rozmowy autobusowe), wspólne posiłki, podczas których można usłyszeć historie, których nigdy się nie zapomni (Rozmowy przy Kilimajaro Beer). Tanzania to również ludzie, którzy nie są miejscowi, ale tu mieszkają i patrzą na ten świat oczami imigranta (Polacy, Pakistańczycy, Hindusi...) w końcu młodzież, sprzedawcy, kierowcy i przechodnie. 
Nauczyło mnie to, że nie trzeba odbyć safari, odwiedzić Serengeti, wspinać się na Kilimanjaro czy wędrować ulicami Stone Town, żeby doznać szoku kulturowego :). Wystarczy wyjść na ulice i rozmawiać z ludźmi. 
Te pół roku wiele nauczyło mnie o Tanzańczykach, ale przede wszystkim pozwoliło mi spojrzeć na mnie samą, jako "przedstawicielkę Zachodu". Nie bez powodu powiada się, że kontakt z odmienną kulturą pozwala nam nauczyć się sporo o własnej tożsamości.  Podróże kształcą i żadne 7,5 roku studiowania, czytania tomów książek i spotkania z dziesiątkami autorytetów naukowych nie dało mi takiej wiedzy, jak te pół roku szwędania się ulicami Dar.
Czego się nauczyłam?
Nauczyłam się, że zazwyczaj to, co sądzimy o innych jest całkowicie niezgodne z rzeczywistością. Nauczyłam się, że stereotypy pozwalają zabić szanse na wspaniałe kontakty międzykulturowe, budzą strach, nienawiść i przemoc. Nauczyłam się, że stereotypy nie funkcjonują tylko na Zachodzie, ale i w Afryce. Poznałam jak to jest być ofiarą stereotypów. Co najważniejsze to zobaczyłam, że brak wiedzy o innej kulturze nie musi być okryty woalką szpanerstwa, złośliwości i odgórnego zakładania, że "moja kultura jest lepsza", brak wiedzy o innej kulturze należy uzupełnić, zaczynając od podstawowego "nie wiem, ale chcę się dowiedzieć". 
Zrozumiałam że wartości, które w "naszym świecie" są najwyżej w hierarchii, w Afryce nie mają żadnego znaczenia. Nauczyłam się pokory i cierpliwości. Nauczyłam się, że czas czyni z nas niewolników, ale również pozwala nam efektywniej działać. Nauczyłam się, że nic nie jest czarne i białe, a samo pojęcie "czarne" i "białe" ma różne znaczenie. Utwierdziłam się w przekonaniu, że uświadamianie i reakcja na błędne postrzeganie innej kultury są jak najbardziej pożądane, że pasywność prowadzi do Pokoju, ale również do bycia ofiarą. Że rasizm może być odziany w białe rękawiczki. Czy wiedziałam o tym wszystkim wcześniej, ano wiedziałam, słyszałam, zakładałam że tak jest. Karmienie się jednak pewnymi ideami nabytymi, przyswojonymi od innych, to jak jedzenie suchego prowiantu. Jak się jednak doświadczy tego wszystkiego na własnej skórze, to nagle z ust wyrywa się "Ty, rzeczywiście tak jest". Niby się wiedziało, ale dobrze, że się doświadczyło. Po takim doświadczeniu można ukształtować swoją postawę do świata, mieć grunt, fundament i z większym przekonaniem bronić swoich poglądów, ale również bez żalu z pewnych przekonań zrezygnować. 

Są rzeczy za którymi będę tęsknić: za uprzejmością, która czasami zahaczała niemal o hipokryzję, za pięknymi uśmiechami, które nigdy z twarzy nie znikały, niezależnie czy była to twarz policjanta czy bezdomnego; za pięknymi głosami i śpiewami w języku suahili, za "pożyjemy zobaczymy", za wiecznym zrozumieniem bliźniego (jak się samochód wepchał na trzeciego to reakcja była jedna "no pewnie mu się śpieszy to trzeba zrobić miejsce"), za muzyką w sercu i w duszy, za daladala :D
Za czym nie będę tęsknić? Za ruchem ulicznym, choć z perspektywy czasu i na to zaczęłam patrzeć z przymrużeniem oka. O tak! więcej było sytuacji na NIE, ale jakie to ma teraz znaczenie. Pamięta się tylko te dobre rzeczy, a te złe można sobie odpowiednio wytłumaczyć. 

Pół roku minęło i ciśnie mi się na usta coś, co chciałam powiedzieć niejednej osobie od bardzo dawna:  I CO? UDAŁO SIĘ. Dotarłam do Tanzanii, do Afryki z krwi i kości, choć słyszałam setki głosów, że mi się nie uda. A jednak... ale z ogromną pomocą ludzi dobrej woli, którzy uwierzyli w sens mojej wyprawy. Tacy ludzie przyczyniają się do polepszania relacji między kulturami i udowadniają, że budowanie lepszego świata nie należy do wybrańców, ale do wszystkich. 

Muszę więc w tymi miejscu podziękować im za to, że mi pomogli, że mnie wspierali mentalnie i materialnie. Rodzina na pierwszym miejscu, niepokonana, zawsze w 100% akceptująca każde moje pomysły i wybryki! Ale również Osobistemu Społecznemu Asystentowi, wspaniałemu przyjacielowi za stanięcie na głowie, żeby mnie wysłać na drugą stronę równika; Jakubowi i Marcinowi za informacje, kontakty i ciągłe merytoryczne wspieranie mnie w trakcie pobytu; Filipowi i Amosowi za naukę języka i pierwszy kontakt z Tanzanią w Polsce; Przyjaciołom za zrzuty i doping; Sponsorom za zaufanie; i przede wszystkim dwóm wspaniałym Aniołom Stróżom, bez których do tej podróży by nie doszło i którzy w ciągu jednego wieczora otworzyli mi możliwość spełnienia marzenia, bez zadawania zbędnych pytań.
Od strony Tanzanii: Helenie za pierwsze smaki Afryki i bez sentymentów rzucenie od razu na głęboką wodę ;) ; Fatimie i Saqalain za potężną pomoc w pisaniu mojej pracy doktorskiej i pokazanie mi cząstki świata islamu; Ojcom z Don Bosco Dar es Salaam za łóżko, jedzenie i opiekę; Salome za przyjaźń i Jerome za bycie Aniołem Stróżem :)
Pierwszego razu się nie zapomina :) Za was więc wszystkich którzy w większej i mniejszej mierze przyczynili się do tego wyjazdu piję teraz winko (z Afryki Południowej), siedząc  pomiędzy walizkami i czekając na jutrzejszy lot. 
Sentymentalnie, ale widocznie wino i Afryka robią swoje :)
P.S 
Blog nie znika :)


sobota, 9 lutego 2013

Koszykówka i kobiety ;)

Jak widać równouprawnienie kobiet nie polega na robieniu tego samego co mężczyźni, ale no robieniu tego samego wspólnie z nimi ;) 



















W całym tym meczu zaintrygowała mnie jednak inna kobiet(k)a, która wykazywała nieodpartą chęć podążania za karierą mamy (patrz zdjęcie powyżej). Kilka godzin zajęło mi odgadnięcie, kto jest mamą, ponieważ dziewczynka jest po prostu "dzieckiem koszykówki". Miała kilka "mam" i "tatusiów", którzy wykazywali nie mniejszą chęć od niej samej w  stawianiu jej pierwszych kroków pod koszem ;)


piątek, 25 stycznia 2013

O co chodzi z tym afrykańskim czasem ??


       Słyszałam kiedyś, że Afryka ma czas, a Europa zegarki.
Afryka też ma zegarki, tylko ich nie używa ;)
Kiedy patrzę na Tanzańczyków w głowie mam jedna piosenkę:  ‘(…)mamy czas, mamy czas, czas nie goni nas (…)”.
Tanzańczycy żyją kierując się dwoma podstawowymi powiedzeniami:
Haraka haraka haina baraka (w wolnym tłumaczeniu, pośpiech to żadne błogosławieństwo)
Pole pole ndiyo mwendo (powoli powoli właściwe tempo)

Powiedzenia te Tanzańczycy wcielają w życie począwszy od małych codziennych drobiazgów, a skończywszy na poziomie niemal teologicznym ;)  I co najważniejsze pojęcie czasu jest tutaj ściśle związane z kulturą,  a momentami mam wrażenie, że jest jednym z jej fundamentów .
       Pierwsze spostrzeżenie to spóźnialstwo. Jest to tak częste, że można uznać jako standard. Oczywiście spóźnialstwo jest popularne na całej kuli ziemskiej.  Sądzę jednak, że różnica jest taka, iż przyczyny są inne. I tak np. na Zachodzie ludzie spóźniają się, gdyż prawdopodobnie się nie wyrobili. Tutaj szanowni obywatele spóźniają się, bo na wszystko mają czas. Kiedy pytam słyszę, że “spóźniam się, bo wiem, że X też się spóźni, to po co mam się spieszyć”, “spóźniam się, bo jak już jestem gotowy do wyjścia, to widzę, że mam jeszcze 5 min, więc po co mam czekać, szukam sobie jakiego zajęcia, no a że potem to zajęcie tak mnie pochłania, że za późno wychodzę….”, „odwiedzili mnie goście, więc musiałem z nimi trochę posiedzieć”  (wbrew pozorom jedna z najczęstszych przyczyn spóźniania się, ponieważ odwiedziny tylko w celu pozdrowienia, które trwają 15, 20, 30 min, są tutaj na porządku dziennym i skłonna jestem stwierdzić, że ma to ścisły związek z tradycją).
Następnie czas, a właściwie jego brak w codziennym życiu mieszkańców Dar, ujawnia się również na poziomie nieco ogólniejszym, jak np. komunikacja werbalna… i nie tylko.
O egzaminie końcowym, który miałam przygotować dla klasy którą uczyłam, oficjalnie dowiedziałam się w dzień egzaminu. Nie było potrzeby informować wcześniej. Jak nie mam przygotowanego testu, to nic nie szkodzi, dzieciaki poczekają. Jako, że byłam już przyzwyczajona do tego typu sytuacji, bocznymi ścieżkami zrobiłam wstępny wywiad z zapytaniem czy coś się szykuje na zakończenie naszej szkoły. Przygotowana więc byłam tylko dlatego, że wydobywając szczątki informacji od różnych ludzi, którzy w sprawę byli zaangażowani, ułożyłam sobie układankę w postaci wiedzy, kiedy i co powinnam przygotować.
Następnie. Pewnego dnia poprosiłam kolegę, aby zadzwonił po znajomego taksówkarza, który podjechać miał po mnie o 14.00. O 13.55 pytam się kolegi czy taksówkarz przyjedzie, kolega sięgnął po telefon i powiedział, że zapyta się bo jeszcze nie dzwonił. (????!!!) Na moje zdziwienie odpowiedział, że gdyby zadzwonił godzinę wcześniej tak, jak go prosiłam, to nie miałabym żadnej pewności, ze taksówkarz się pojawi. Więc teraz przynajmniej byłam pewna. Kierowca przyjechał  spóźniony o ładne 10 min. Na moje usprawiedliwienie:  10 min spóźnienia zamienia się w 30 i więcej, kiedy ruszamy w zakorkowane miasto. 
Argument kolegi zrozumiałam jeszcze tego samego dnia, kiedy przy wysiadaniu umówiłam się z owym taksówkarzem na 17.00 i o 17.30 zrozumiałam, że pana taksówkarza się nie doczekam. Oczywiście jak się potem okazało, bo z ciekawości  JA zadzwoniłam, taksówkarz nie zapomniał, taksówkarz jechał do mnie, ale wyjechał za późno no i jest za daleko, no i korki…. Nie było jednak potrzeby dzwonić i uprzedzać J
       Mamy jeszcze pojęcie czasu, które nieodłącznie związane jest z elektrycznością, a właściwie z jej brakiem. W Nowym Jorku,  po huraganie Sandy połowa miasta nie miała elektryczności. Ta informacja wywołała masę artykułów na temat cierpienia mieszkańców miasta z powodu braku prądu. Tanzańczycy mają to praktycznie codziennie. Oczywiście, że efekt wyłączenia elektryczności będzie się różnił w Nowym Jorku  i w Tanzanii, ponieważ w Nowy Jork  zbudowany jest z większej liczby elementów wymagających energii. Nie zmienia to jednak faktu, że również  w Dar es Salaam brak prądu w niektórych częściach miasta powoduje zatrzymanie ponad 90% czynności, w tym przede wszystkim pracy. Takie nagłe zaskoczenie i wyłączenie prądu mieszkańcy traktują jako zło konieczne i są do tego wyśmienicie psychicznie przygotowani. Siedzi sobie pracownik i pisze coś po klawiaturze komputera, nagle puf! Nie ma prądu. Pracownik automatycznie bierze przygotowaną na tę okoliczność gazetę  i zaczyna czytać, potem wyjdzie porozmawiać z innymi znudzonymi  i ‘obczytanymi’ kolegami, tak mija jedna godzina, druga, trzecia, czwarta….w końcu pracownik patrzy - czas pracy się skończył, wraca do domu. Nie ma więc pośpiechu, nie ma deadline’ów,  bo i tak nie dałoby się ich przestrzegać, praca nie jest więc uzależniona od czasu, ale od możliwości. Jeśli więc wybierają się do urzędu, na policję … nie uzależniają sukcesu w załatwieniu sprawy od czasu, godzin pracy, ale od nadziei, że komputery będą pracować (są oczywiście jeszcze inne czynniki wpływające na sukces, obecność pracownika, odpowiednia gotówka, albo porostu szczęście).
       Możemy jeszcze poruszyć kwestie czasu w pojęciu historyczno - kulturowym i wtedy dotrzemy do  czasu przeszłego, niemal mitycznego tj. zamani, oraz czasu teraźniejszego – sasa. Nie ma czasu przyszłego, poza przyszłością najbliższą. Dlatego m.in ciężko było misjonarzom w dalekiej przeszłości  wytłumaczyć, że jak “będziesz dobry i będziesz kochał Pana Jezusa to czeka cię zbawienie, tzn. życie wieczne, tzn. kolejne życie…” . I aż chce się Tanzańczykowi zapytać “no dobra, a co włożę do garczka jutro?” Oczywiście ciężka praca w pocie czoła w 'przeprogramowaniu' umysłów Tanzańczyków jakiś “sukces” osiągnęła. Oczywiście mówię w perspektywie Zachodniego światopoglądu. Coś jednak pozostało i tak oto istotne jest to, co niedługo, a nie to, co za jakiś czas. Nie ma więc stresu na zasadzie: jak czegoś nie zrobię, to konsekwencje w przyszłości będą takie, a nie inne. Nie mogę zrobić dzisiaj - trudno, z Bożą pomocą zrobię jutro.

Dla mnie, zestresowanego pracoholika wiecznie ścigającego się z czasem życie w takiej „czasowości”  to katastrofa. To wieczne narzekanie z mojej strony na brak szacunku do czasu, do ludzi, efekt braku postępu w tym kraju, bierność I tumiwisizm.
Ale z drugiej strony … ile presji ze mnie zeszło, ile bólów żołądka mnie ominęło, ile nocy nieprzespanych podczas których nie musiałam podtrzymywać oczu zapałkami, byle wyrobić się w terminie. Opanowałam sztukę CIERPLIWOŚCI. I uświadomiłam sobie, jak wielkimi niewolnikami abstrakcji staliśmy się.

Pamiętam też jeszcze jedno powiedzenie. Ludzie na Zachodzie uzależnieni są od czasu – w Afryce czas zależny jest od ludzi.

piątek, 4 stycznia 2013

Malaria i inne czarownice

Od razu zacznę od tego, że NIE MAM. Postanowiłam napisać o tej bohaterce przede wszystkim dlatego, że malaria jest bardzo popularną chorobą w Afryce i w Tanzanii jest ona realnym zagrożeniem. Bardzo często kiedy wybieramy się w podróż np. właśnie do Afryki staramy się dowiedzieć jak najwięcej o potencjalnym zagrożeniu. Pisałam o tym już na początku mojego blogu. Również podczas mojego pobytu w Tanzanii otrzymywałam maile z zapytaniem jak to jest z tą malarią i jak się przed nią uchronić. Ano między Prawdą a Bogiem to nie można (jest to łut szczęścia), ale można się do niej przygotować. Nie ma szczepionki na malarię, jak uważa spora część osób. Można zaszczepić się na żółtą febrę, wściekliznę, dur brzuszny etc. ale na malarię nie można. Są tabletki, które działają można powiedzieć trochę prewencyjnie, trochę łagodzą przebieg (najsłynniejszy to malarone). Pytanie tylko czy warto je brać. Nie odpowiem na nie. Opinii słyszałam wiele: 1. Warto brać przede wszystkim przed wyjazdem i również po powrocie. 2. Nie warto brać, ponieważ opóźniają one objawy malarii, a malaria im później wykryta tym trudniejsza do wyleczenia.  Ponadto nie chronią a jedynie łagodzą przebieg choroby 3. Nie warto brać, a jeśli już, to można kupić na miejscu w Afryce ponieważ jest taniej. I tutaj uwaga! To nie jest dobra rada, ponieważ w Afryce jest mnóstwo fałszywych leków na malarię, warto więc zakupić droższe ale pewne. Mnóstwo osób umiera w Afryce na malarię tylko dlatego, że "leczyli" się fałszywymi lekami. Jeśli już jest konieczność kupowania lekarstw w Afryce należy to robić w sprawdzonych miejscach.

Na podstawie obserwacji i własnych doświadczeń mogę powiedzieć jedno, jeszcze niedawno byłam przekonana, że to co przede wszystkim zwiększa ryzyko zachorowania na malarię to popadanie przez ludzi w rutynę (co jest trochę prawdą), prawda jest jednak o wiele prostsza. Ilość komarów i ich aktywność przewyższa wszelkie oczekiwania. Są malutkie, nie takie jak w Polsce i gryzą przez cały dzień i noc. Pomimo więc szczerych chęci nie można się przed nimi uchronić w 100% (ale oczywiście można zmniejszyć ryzyko).
Preparaty przeciwko komarom jak najbardziej zalecane. To jest coś co rzeczywiście powinno się mieć przy sobie cały czas.

Jeśli jednak trafimy na komara, który uraczy nas tą chorobą, jakie mamy objawy? W Polsce nazwalibyśmy to przemęczeniem, złą pogodą, niedobrym ciśnieniem, w zimie pewnie początkiem grypy. Ból głowy, osłabienie organizmu....
Jak wspomniałam, osobiście (dzięki Bogu) do tej pory nie zachorowałam na malarię, ale niemal co miesiąc od kiedy tu jestem ktoś z bardzo bliskiego mi grona chorował na malarię. Wszyscy po kolei podawali właśnie takie objawy... Nie wolno bagatelizować, szczególnie osobom spoza Afryki, które bardzo łatwo mogą pomylić początki malarii z objawami, które znane nam są również w Polsce. Myślimy więc: zmęczenie, klimat...Najlepiej iść i zrobić test, łatwo dostępny, tani i wyniki dostaje się na miejscu. Można w razie choroby rozpocząć leczenie bardzo szybko i uchronić się od poważnych konsekwencji.

Na szczęście dla mnie trzymam się cała. Nie dopadła mnie do tej pory żadna choroba (i daj Panie Boże niech tak do końca). Jadąc do Afryki słyszymy o zakażonej wodzie, niebezpiecznym jedzeniu, zatruciach pokarmowych, osobiście nakupowałam tyle lekarstw, że przez następne dwa lata (jeśli termin ważności pozwoli) będę mogła ich używać. Wszystkie do tej pory leżą zamknięte. Oczywiście, że jak się człowiek postara to zatruje się bardzo szybko, ale nie popadajmy w skrajności, można tu myć zęby i płukać je wodą z kranu, warto zasmakować przydrożnych smakołyków, warto jednak również mieć głowę na karku i nie zjadać wszystkiego co wpadnie w ręce.I myć ręce! Ale Tanzańczycy są tak przewrażliwieni na tym punkcie, że nawet jak się zapomnisz i zaczniesz jeść to przyniosą ci miskę z wodą i poleją po rękach ;) 
Ale jednak to jest Afryka, bakterie są inne i wcześniej czy później można mieć pecha i może zaatakować choroba, której w Polsce byśmy się nie spodziewali. Ale można też się  trochę do tego przygotować. Nie wiem czy ja mam tak odporny organizm, czy po prostu szczepienia przyniosły zamierzony efekt, ale oby tak do końca. 
I jako suplement ponownie załączę link do Przylądek Zdrowia gdzie szczepiłam się na wyjazd. Poza szczepieniami można tutaj uzyskać wiele praktycznych informacji, jak uchronić się przed chorobami podczas dalekich podróży, wiem również, że młode mamy często mają obiekcje jak na daleką podróż zareaguje ich pociecha, to tym bardziej polecam, ośrodek ten również jest Specjalistyczną Poradnią Pediatryczną.
I koniec końców klip i tanzańska piosenka o malarii w kiswahili, ale brzmienie bardzo miłe: